piątek, 29 marca 2013

Pieniążki, kto ma ten jedzie do Wieliczki…

Dawno, dawno temu na koloniach śpiewaliśmy:
Pieniążki, kto ma, tej jedzie do Wieliczki
A kto pieniążków nie ma, ten palcem do solniczki!...

Po tylu latach ta kolonijna piosenka kryje w sobie głęboką prawdę! Nawet trzeba by zmienić tekst „pieniążki” na „duże pieniążki”. Ale, zacznijmy od początku!
Ostatnio jestem fanką „gruponów”, tym razem padło na pobyt w Wieliczce. Oferta była zachęcająca i za małe pieniądze. Wieliczka, wiadomo, jedyne takie miejsce na świecie. Plan mieliśmy jak zwykle rozbudowany – dzień dla zdrowia dwa razy, popołudnie w Niepołomicach, popołudnie i wieczór w Krakowie, trasa turystyczna, Solilandia, trasa górnicza i nawet bąkaliśmy o Wawelu…
W czwartek rano o szóstej zadzwonił budzik… Uuuuu…. Jak ja nie lubię wstawać tak wcześnie! Ale ledwo budzik umilkł usłyszałam:
- Świetnie! O właściwej porze usnęłam i o właściwej się obudziłam! Wstajemy!
Obok mnie Tygrysek z radością witał nowy dzień gotowy na przygody! Jego zapał udzielił się wszystkim, szybko zebraliśmy się i bez marudzenia ruszyliśmy w drogę.
W Młynie Solnym powitała nas miła obsługa i od razu ruszyliśmy, aby zdążyć na pierwszy zjazd pod ziemię. I tu się trochę podłamaliśmy. Za dwa zjazdy do sanatorium zapłaciliśmy 900 PLN i za to otrzymaliśmy:
- Burczenie lekarza, który potraktował nas jak intruzów.
- Nikt z obsługi się nam nie przedstawił, nie poinformował, co i jak. A wypadałoby, aby lekarz przedstawił się grupie, poinformował o warunkach panujących w kopalni, przedstawił personel, który niby miał czuwać nad pacjentami.
- Nie wskazano nam sprzętów, nie wprowadzono nas do pomieszczeń, co więcej dostaliśmy na naszą trójkę tylko jeden koc i… I róbta co chceta pod ziemią…
Na szczęście nie jesteśmy ludźmi, którzy sobie nie poradzą, ale chciałoby by się, aby personel tak pracował, żebyśmy chcieli przyjechać do takiego sanatorium a nie załatwiali go tylko z uwagi na to, że nasze dziecko choruje…
Niemniej była to dla nas fantastyczna przygoda. Znaleźliśmy miejsce przy stoliku, kuracjusze nas poinformowali o wszystkim, a ekipa, która „była” w pracy usadziła swoje cztery litery w tzw. dyżurce…
Dla dzieci (i dorosłych też) zorganizowane były zajęcia oddechowe. Prowadziła je bardzo sympatyczna dziewczyna. Potem zajęcia ruchowe a na końcu były biegi na czas wokół jeziorka Wessel. Wszystkie działania miały na celu wspomóc wdychanie zdrowego powietrza. Bardzo dużym błędem jest łączenie kuracjuszy – dzieci i ludzi starszych. Starzy marudzili na dzieci, że głośne, że biegają, że… Ale przecież to normalne, że dzieci w wieku przedszkolnym takie są, one muszą jakoś wyładować swoją energię, a szczególnie jest to uciążliwe, gdy przestrzeń jest ograniczona. Pod koniec pobytu dzieci z nudów walczyły ze sobą, wszystkie. Nie spodobało się to jednej staruszce i zawarczała na dziewczynki, że są „paskudne, wręcz obrzydliwe i nieznośne”... Dziewczynki wróciły do stolików i płakały. Tygrys też. Szkoda, że nie byłam przy tym. Szkoda, że nikt dzieci przed takim atakiem nie obronił. Ale jak wcześniej zauważyłam, personel miał to wszystko „gdzieś”, a dzieci, naprawdę z nudów musiały sobie wymyślać jakieś zabawy!

W trakcie tego pobytu mieliśmy taką przygodę: przyłączyliśmy się do zajęć grupowych, w pewnym momencie wpadł Tygrys i oznajmił, że są dla dzieci inne zajęcia i dzieci oswobodziły się z objęć rodziców i ruszyły za Tygryskiem na inne zajęcia. Zrobił to tak naturalnie i dzieci się do niego przyłączyły bez kapryszenia, że jeden z rodziców orzekł:
- Ona powinna zostać ambasadorem!
Kolejnego dnia zjechaliśmy w godzinach rannych, zmieniła się ekipa, oczywiście „stado owieczek” bez dzień dobry, bez zapoznania się obsługą, zostało zwiezione na dół i tu personel pobiegł w swoją stronę a kuracjusze w swoją. Usiedliśmy przy stoliku. Po chwili podbiegły do nas babcie i kazały opuścić stolik, bo to ich… Uuuu… Ja nie dam się w łatwy sposób przepędzić, więc babcie usiadły przy innym stoliku. W końcu to ma być dla mnie przyjemność, a nie użeranie się z ludźmi. Do „naszego” wywalczonego stolika dosiedli się inni kuracjusze z dziećmi a potem, to siedziały prawie same chłopaki a na środku stołu pojawiła się cała sterta chłopackich zabawek. Bawiłam się z chłopakami w najlepsze! Miałam dosyć pokaźną armię smoków, która walczyła z armią żołnierzy. Mieliśmy czołgi, samoloty i działa! Dobrze, że moje smoki latały wyżej niż samoloty! Tygrys z resztą „bandy” biegał wokół jeziorka.
Spacerując wokół jeziora zwiedziliśmy „Stajnię” i przyłączyliśmy się do zajęć ze śpiewania. Weszliśmy do komory, a pani prowadząca zajęcia nas się zapytała:
- A Madzia ogląda bajeczkę?
- Tak, chyba wszystkie dzieci siedzą przed telewizorem.
- Wiecie państwo, że macie bardzo inteligentną i bystrą córeczkę!
- Taaaak…Dziękujemy!
Odpowiedzieliśmy zaskoczeni. Takie wyróżnienie, przy wszystkich. Duma nad rozpierała! Pani jednak ciągnęła dalej:
- Ona ma piękne oczy i porusza się z taką gracją! Oj będziecie mieli problem z chłopakami!
- Tak, wiemy!
- I co???
- I wybudujemy wysoki płot wokół domu, dom z wieżyczką a tam zainstalujemy CKM i każdą makówkę, która się pojawi nad murem skosimy…
Wszyscy wybuchnęli śmiechem a pani na szczęście nie drążyła tematu dalej. Niemniej my byliśmy podbudowani, że Tygrys został zauważony. I to nie tylko przez obsługę. Chłopaki od razu pokochały Tygrysa. W pewnej chwili dobiegło mnie, jak dzieci krzyczały:
- Magda i chłopaki górą! Magda i chłopaki górą!
Nie bardzo się orientowałam, o co tym razem chodzi, ale Magda w gronie chłopaków dyrygowała, co dalej będą robić. I to robili, ku uciesze dzieci, i ku zgrozie starszych kuracjuszy!
Tym razem nikt nie nagadał Tygryskowi, ale podszedł do naszego stolika smutny chłopczyk i się żalił, że „tamta pani mnie przegoniła, bo się za bardzo wiercę”. Normalnie, starsze pokolenie, chciałoby, aby dzieci dołączyły do posągów z soli! Na szczęście mogłam podzielić się moimi smokami i chłopiec po chwili swoim smokiem pożerał czołg!
Oczywiście w pewnej chwili zrobiło się zamieszanie i wszyscy pośpiesznie opuściliśmy komorę.
W dniu dzisiejszym chcieliśmy pojechać do Krakowa. Ale pobyt kilka godzin pod ziemią tak nas wyczerpał, że padliśmy. Tylko Tygrys szybko się zregenerował, umówił się z Jasiem i bawił się w świetlicy w Młynie Solnym do kolacji.
Kolejnego dnia udajemy się na trasę turystyczną. Ach, pędzimy po korytarzach od komory do komory, ja z ledwością robię jakieś zdjęcia. Warunki są trudne a zdjęcia kiepskie. Tygrysek oczywiście jest w swoim żywiole, pilnuje panią przewodnik, zadaje pytania. Dla mnie takie zwiedzanie jest do bani! W końcu nie chłoniemy kopalni, tylko po niej biegamy jak po hipermarkecie! Tu „pies” tam „kierat”, tam „bałwan solny”, tu Soliludki…
W końcu mamy przerwę w zwiedzaniu, możemy wyjechać na powierzchnię lub udać się jeszcze do muzeum.
W ramach przerwy chcemy coś przekąsić pod ziemią. Uuuu… Są gołąbki. Tygrys pragnie zjeść gołąbki. OK.! Są duże, więc cała rodzina się podzieli jedną porcją. Ale nic z tego, Tygrys wtranżala wszystko, dosłownie końcówka zostaje dla taty. W takim wypadku ja wpadam na pomysł zjedzenia kremówki papieskiej. Droga jak tyfus, ale co tam! Kupuję!
I tu szok! Do pysznej kremówki wyciągają ręce i tato Tygrys! Tato jeszcze pokazuje wczoraj zrobione zdjęcie „oponki” mamy i mnie straszy, że oponka po zjedzeniu kremówki się powiększy! No cóż! Poległam! Oddałam im kremówkę, która zniknęła szybko z talerza! Ale tu Tygrysek przytulił się do mnie i wołał taty:
- Mama ma najpiękniejszą oponkę! Kocham oponkę mamy!
No tak, chciałoby się zjeść kremówkę i chciałoby się nie mieć oponki!
Po posiłku udajemy się do muzeum Żup Krakowskich. Jest świetne. Tylko, dlaczego znowu się spieszymy???
Po zwiedzeniu kopalni udaliśmy się do Kościoła i Zamku Żupnego. Kościół piękny! Bogaty. Nie widzieliśmy zbioru naczyń liturgicznych, bo było już zamknięte. Szkoda, bo monstrancja i inne przedmioty pokazywane na zdjęciach wydają się być ciekawe.
Zamek Żupny ma ciekawą kolekcję solniczek. Niektóre są przepiękne! A my w domu nie mamy żadnej porządnej solniczki! Musimy kupić. Jeszcze w tym zamku oglądamy ciekawą kolekcję amonitów. To chyba jest największa wystawa, jaką widzieliśmy do tej pory. Tygrysowi też się podoba! Szczególnie multimedialna impresja. Naprawdę ma się wrażenie, że amonity tańczą w takt muzyki.
Ledwo wróciliśmy do pokoju, nim my się rozebraliśmy Tygrys w podskokach był już gotowy pobiec do Jasia. Pobiegł… Dzieci się bawiły do późnego wieczora!
W niedzielę ja z Tygrysem wybrałam się na odkrywanie Solilandii a tato zaliczył trasę górniczą. Tym razem szybko zbiegliśmy po schodach, dzieci odkrywały tajemne znaki pozostawione przez Skarbka, poznały Soliludka, znalazły jaja Solonia, jego ogon i głowę, aby w końcu swojej wędrówki spotkać się ze Skarbkiem. Skarbek zaprosił dzieci do swojej komory a tam było przedstawienie. Na tronie zasiadła księżniczka Kinga a dwóch rycerzy szukało soli i wykopało pierścień dla księżniczki. Tak się złożyło, że księżniczką został Tygrysek i dostał pierścień od rycerza. Widziałam radość mojego dziecka! Ależ Madzia się cieszyła! A jej oczy wyszły z orbit, gdy Skarbek pozwolił zachować jej pierścień na zawsze! Ale ma dziewczyna fuksa! Normalnie, Tygrys rzeczywiście urodził się pod szczęśliwą gwiazdą! Oby ta gwiazda mu świeciła do końca jego dni!
Na zakończenie przygody w Solilandii dzieci dostały po krysztale soli. Sól pięknie krystalizuje! Ponoć jest kryształowa komora, ale jest to rezerwat i tylko nieliczni mieli okazję ją widzieć. No cóż, dobrze, że choć tyle zobaczyliśmy. W końcu pod ziemią spędziliśmy prawie 24 godziny! Zakupiliśmy sobie na pamiątkę woreczek kuchennej soli kamiennej za jedyne 16,5 PLN za 2 kilo! Kiedyś taka sól kosztowała grosze i była omijana szerokim łukiem, bo była szara i potem na talerzu skrzypiały pod łyżką grudki minerałów. Teraz taka sól to rarytas! I to, jaki! Normalnie będziemy jej używać tylko na świąteczny stół!
I tak nasza przygoda dobiegała końca. Mając w rękach kupon na zniżkowy obiad udaliśmy się do restauracji. Tam przy jednym stole siedziała grupa Rosjan z dziećmi. Jeden z chłopców „szalał” przy stole i został przez mamę wyprowadzony do holu hotelu, aby nie przeszkadzał pozostałym.
Tygrys też zachowywał się kiepsko… Zjadł zupę, ale nim podano nam drugie danie lokal opuściła nowo poznana koleżanka Olga i Tygrys nie miał nastoju na nic. Co więcej, złota rybka podana na talarkach z uśmiechami zamiast wędrować do paszczy przemieszczała się na talerzu tam i z powrotem. Napięcie rosło, aż w końcu talarek z uśmiechem zawirował nad stołem, uderzył w mamę i wylądował pod stołem! Do młodego Rosjanina dołączył Tygrys. Ale chłopczyk wypłakał się na sofie a Tygrys dla wszystkich zrobił przedstawienie na posadzce. Biała bluzka zamieniła się w szarą. Uuuu… Szkoda, ale wychowanie kosztuje! To tylko ubrania, tak jak uczyła mnie psycholog pani Małgosia nie reagowałam, choć szkoda mi było tej bluzki! W końcu nie była znoszona! Personel hotelu i inni goście mieli przedstawienie, które zakończyło się jak tylko Tygrys zrozumiał, że siedzimy daleko, zajadamy obiad i nie zwracamy uwagi na jego wybryki. Na szczęście żaden ze „skazanych na banicję” nie wpadł na pomysł, aby na złość mamie odmrozić sobie uszy! Bardzo było zimno na dworze i Madzia z chłopcem postanowili się wspólnie pobawić. Obydwoje zamienili swoje łzy szału na piski radości i bawili się przy recepcji.
W pewnej chwili Madzia do nas podeszła i powiedziała, że ma ochotę na jedzenie. Było już zapakowane. Tygrysowi mina zrzedła, ale cóż, przyjął wiadomość na klatę, wypił sok i pobiegł się bawić z Rosjaninem, którego obiad również znikł ze stołu.
Ciekawa jestem, ile razy będziemy jeszcze przerabiać tą lekcję??? Przykazałam tacie, że po drodze do domu nie ma żadnego zatrzymywania się na posiłek. Ledwo rozpakowaliśmy samochód, Madzia poprosiła o obiad. Odgrzałam w kuchence zapakowany obiad i nim się spostrzegłam „złota rybka” zniknęła w czeluściach Tygrysa, talarki z uśmiechami też a po marchewce nie było nawet śladu!
Jeszcze dwa zdania o pogodzie! Jesienią w ramach gruponu chciałam pokazać Tygryskowi zimę, taką prawdziwą. Pod koniec listopada w Tatrach nie było śniegu i pogoda była jak drut!
Tym razem marzyła mi się wiosna, kwitnące forsycje i przebiśniegi… A pokazałam zimę. Mroźną, z opadami śniegu, ze słońcem i soplami. Zimę piękną, tylko, dlaczego zima w tym roku tak się spóźniła???

 

czwartek, 14 marca 2013

Mała „spryciula”

Często sprzątając kuchnię wymiatałam z różnych zakamarków a to podrobiony na kawałki żółty serek, a to przeżute i wyplute resztki mięska, a to nitki makaronu ukryte między zabawkami. Zżymałam się z tym, sprzątałam, słuchałam wyjaśnień Tygryska, że to są „zapasiki myszki zgromadzone na zimę”. Tłumaczyłam, mówiłam, że tak nie wolno, prosiłam, itp. W końcu po lekturze książki „Uparte dzieci…” przeszłam od „gadania” do „działania” i to od razu w wielkim stylu.
Tygrysek mimo skończonych sześciu lat wciąż domaga się karmienia. Normalnie potrafi pół godziny siedzieć i otwierać buzię i czekać, aż ktoś litościwy będzie pakował do paszczy jedzenie. Na tatę to działa, ja mam w tym czasie czas, aby zająć się na spokojnie pracami w kuchni. Jest to ta upragniona chwila spokoju, w której Tygrys na pewno nic nie zbroi!
Ostatnio siedząc z Madzią w domu ”ćwiczyłam ją z samodzielnego jedzenia”. Miałam czas! Tygrys nie miał wyboru! Musiał zjadać sam. Trochę mi szkoda, bo „Bestia” inteligentna jest, ale z uporem maniaka wciąż testuje moje zachowanie i pierwsze pół godziny posiłku spędza nad talerzem, otwiera buzię i prosi, aby go nakarmić! Potem zjada zimny posiłek. Ne wiem, czy nie smakuje jej ciepłe danie???  Niemniej drugie danie potrafi trwać czasami 2 godziny! Tak było dziś z drugim daniem! Na obiad ugotowałam ziemniaczki, udka z kurczaka duszone w cebulce oraz kiszone ogóreczki. Do tego kompot z jabłek, ananasa i limonki. Dla mnie pychota! Dla Tygrysa raczej nie! Od razu zgłosił zastrzeżenie, że skórka na kurczaczku nie jest chrupiąca... Nic, na spokojnie przeżyłam marudzenie dziecka i po skończonym obiedzie poszłam do sypialni poczytać książkę… W końcu po około godzinie doczekałam się wiekopomnej chwili – Tygrys zjadł! Nawet odstawił swój talerz na blat koło zlewu. Po chwili wstałam i udałam się do kuchni, aby dokończyć sprzątanie. Na talerzu Tygrysa leżały porozrzucane ziemniaki, kiszone ogórki były wyjedzone, co do joty. Zastanowił mnie brak kości po kurczaku! Na talerzu nie było nawet śladu po mięsie! To dało mi do myślenia. Zajrzałam do garnka, przejrzałam „skrytki myszki”, zajrzałam do kosza na śmieci i nie znalazłam! W tym momencie zawołałam Tygryska:
- Madziu, co się stało z mięskiem???
- Zjadłam!
- Wszystko zjadłaś???
- Tak mamo! Wszystko zjadłam!
- No dobrze, a gdzie jest kość z twojej nóżki???
- W koszu!
- W koszu?? To proszę wyjmij mi ją i pokaż.
Tygrysek wyjął moją kosteczkę i podał mi ją z szelmowskim uśmiechem na ustach.
- Zobacz mamo jak zjadłam!
- Madziu! To moja kosteczka! Pokaż mi twoją!
Przyparty do muru Tygrys wygrzebał zawinięte w papierowy ręcznik swoje mięsko. Czekał ze spuszczoną głową na moją reakcję. Ja na spokojnie, odwinęłam mięsko z ręcznika, dałam do ręki Tygryskowi i poleciłam, że ma to zjeść.
Tygrys zrobił wielkie oczy! Z zaskoczeniem sięgającym zenitu z rozpaczą w głosie zapytał:
- Mamo! Ty każesz mi jeść to mięso ze śmietnika???
- Tak Madziu! Zjesz to mięsko ze śmietnika.
Tygrys próbował ze mną negocjować, lecz ja nie podejmowałam dyskusji. Posadziłam dziecko przy stole i jak gdyby nigdy nic zajęłam się porządkowaniem garów w kuchni. Widziałam, jak pierwszy kęs zakłuł Tygrysa w zęby, ale ponieważ z mojej strony nie było żadnej reakcji Tygrys na spokojnie obgryzł całą kosteczkę. Na koniec jeszcze udało mi się oderwać troszkę kęsków i podałam je dziecku. Po skończonym posiłku, tak odpaliłam do wciąż zaskoczonego Tygryska:
- I tak oto Madziu, mamy już przećwiczone jedzenie mięska ze śmietnika! Mam nadzieję, że było to pierwszy i ostatni raz i już nigdy nam się to nie powtórzy. Co ty na to??
- Tak mamo!
- To dobrze! Teraz możesz iść się pobawić.
Tygrys poszedł się bawić, a ja mam nadzieję, że moja nowa lektura pomoże mi wciągnąć moje dziecko do współpracy ze mną. Myślę, że mój taniec z Tygryskiem na szkle powoli przerodzi się we wspaniałą współpracę, mimo, iż wciąż Tygrys testuje granice…