wtorek, 2 października 2012

Niecodzienny dzień Tygryska…

Spodobała mi się idea ukazania dzieci ludzi borykających się z niepłodnością. I co z tego, że są to dzieci z In-vitro czy z adopcji. Przecież to są przede wszystkim takie same dzieci, no może troszeczkę inne, bo wywalczone… Bo musieliśmy przejść niejedną dolinę rozpaczy… Bo nie raz poduszki mokre od łez nie miały czasu, aby wyschnąć. Ale są! I wcale nie mają rogów czy jakiś innych odrostów! Są! Są takie same jak reszta populacji. I najważniejsze dla nas, że SĄ!!!
Troszkę poza plecami zgłosiłam Tygryska do sesji. Nikomu w domu się nie przyznałam. Nie dotarł do mnie e-mail, więc uważałam, że Madzia się nie zakwalifikowała. Wracając z przedszkola powiedziałam Tygryskowi:
- Wiesz Madzia, mama wysłała twoje zgłoszenie do kalendarza, ale się nie dostałaś… Miałyśmy jechać do Warszawy, ale w takim razie pojedziemy, kiedy indziej… Jak będzie ładna pogoda…. (I tu wyjaśniła Tygryskowi całą sytuację.)
- Mamo! To napisz im, że ich wcale już nie lubię! I nigdy! Przenigdy tam nie pojadę…
I tu nastąpiła pierwsza spontaniczna reakcja Tygryska… Łzy jak grochy płynęły z oczu małej dziewczynki… Po wyładowaniu złości Tygrys zaproponował:
- Mamo, a może napiszesz do nich, że ja bardzo chcę??? Napisz! Proszę….
I dobrze, że napisałam… Bo przez brak przepływu informacji nie przeżylibyśmy WSPANIAŁEJ PRZYGODY!!!
 Wyprawa do Warszawy musiała być połączona z pracą taty. Na szczęście tato tak poukładał sobie harmonogram, że miałyśmy kupę atrakcji. W piątek wyruszyliśmy do Łodzi, zostałyśmy porzucone w galerii „północ”. Małyśmy czas na pochodzenie sobie po sklepach… Takie na spokojnie, babskie łażenie po galerii… Tato w tym czasie pracował… W sobotę spędzałyśmy czas u dziadków, tato wyskrobał dla nas popołudnie i pojechaliśmy do lasu i po rybę. Ale niedziela… W niedzielę tato spędził czas z rodziną! I w niedzielę był dzień pełen przygód!
Zatrzymaliśmy się w Warszawie, w mieszkanku, które kupiliśmy kiedyś przed laty, aby móc spokojnie w Warszawie robić in-vitro.  W tym mieszkanku przeżyłam sporo cudownych chwil. W ciąży byłam żarłokiem i śpiochem… Niestety, nic nam się do końca nie udało… Mieszkanie stało puste kilka lat… Myślałam, aby go sprzedać… Ale gdy Tygrysek wkroczył w nie i ze swoją radością zaczął krzątać się po kątach, płoszył gołębie, i zbierał wszystkie kurze na swoje ubrania, postanowiłam go zatrzymać… Mimo wszystko, pozytywna energia zatrzymana w tych ścianach wciąż tkwi. A teraz, wkroczył w to Tygrys i swoim szczebiotem wzbogaca aurę tego miejsca…
W niedzielę rano tato obudził nas wcześnie! Popędzał nas, abyśmy zdążyli o czasie dojechać do strefy zamkniętej. Musiałam umyć Tygryskowi głowę, bo umyłam mu w domu szamponem z glinką i włosy były trochę posklejane… No może trochę bardziej…. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle….
W ostatniej chwili przejechaliśmy obok barierek i znaku zakazu wjazdu. Parę minut po dziewiątej ulica była zamknięta. Po nas już nie wpuszczano aut. Udało nam się znaleźć miejsce docelowe, zostawiliśmy samochód i poszliśmy zwiedzać okolicę. Wszystko pozamykane. Na dworze było słonecznie, ale mnie było zimno. Około godziny 10 pod studiem stała już spora grupka Bocianowiczów i czekała na klucze! Trochę z tym maratonem w Warszawie był dla nas nie fart! Tygrysek nie mógł się doczekać Dawida i Jakuba!
- Mamo! Zadzwoń! Gdzie oni są???
Zadzwoniłam… Oj… Oni „zwiedzali Warszawę”… Tu zamknięte… tam barierki… Ja nie znam Stolicy, ale jedna z Bocianowych dziewczyn przejęła telefon i pomogła dotrzeć zgubom na miejsce. Poznałam Niacynię… Tylko, ona jest z Kłodzka a nie spod Wrocławia… Jak??? Tyle czasu kojarzyłam ją z jakimś osiedlem pod Wrocławiem, byłam wręcz pewna, że mieszka w Kamieńcu Wrocławskim…
Dzieci przypadły sobie do gustu. Poszliśmy na kawę do pobliskiej kafejki. Tam pogadaliśmy, dzieci były nawet spokojne, mimo, że panowało lekkie zamieszanie. Tygrys kipiał radością, że ma takich fajnych chłopaków przy sobie. Ja znam swoje dziecko. Wiem, że był przeszczęśliwy, że poznał w końcu takich wspaniałych chłopców. Cieszyło mnie to, bo to dawało szansę, na udaną sesję zdjęciową! Dawid był spokojny i cichy, ale Jakub… No… Jakub i Tygrys razem, do dom przewrócony do góry nogami i nerwy w strzępach! Na szczęście panował nad tym Dawid…
Przed dwunastą pojawiliśmy się przed studiem. Nie sposób opisać atmosfery… My byliśmy trochę stremowani, jakoś nikogo nie znaliśmy. Tu panowała jednak przyjazna atmosfera. Coś nas łączyło z tymi ludźmi… Przecież to samo przeszliśmy! Poznaliśmy piekło niepłodności! Mamy to już za sobą, mamy swoje pociechy, mamy słoje słoneczka najwspanialsze na świecie! Ta atmosfera radości, że w końcu osiągnęliśmy swój cel unosiła się w powietrzu. Pan o ciekawej fryzurze biegał, co kilka chwil i próbował złapać w obiektywie ten tryumf zwycięstwa nad niepłodnością. Ochoczo fotografował nasze pociechy, próbował złapać nasze emocje w kadrze… Emocje… Tego było sporo!
Dla dzieci ładna dziewczyna dobierała stroje. Tak się złożyło, że dla Tygryska sukienka była za mała! Co gorzej była w jego ulubionym kolorze! Tygrys jak oparzony wyleciał na schody i jak to ma w zwyczaju, postanowił, że nigdy, ale to nigdy, przenigdy nie zejdzie i już żadnych zdjęć nie będzie. Przymierzyłam mu tą sukienkę. No niestety, guziki się nie zapinały. Jak Tygrysek wypłakał odpowiednią ilość łez z „szafy” Tygryska pani fotograf wybrała sukienkę, w której chciała widzieć dziewczynkę na planie z chłopcami. Jakoś udało mi się przekonać Tygryska, że w tej sukience będzie najlepiej…
- Mamo, ale to moja sukienka! Ja chciałam w tamtej!
- Dobrze, tamtą znajdziemy w sklepie i kupimy… (Obiecywał tatuś – a tak w ogóle, to po wyjściu ze studia Tygrysek już nie marzył o tamtej sukience!)
Sam moment ubierania i czesania dziecka tu dzież makijaż robiony przez specjalistów napawa rodziców swojego rodzaju dumą. I takiego odczucia doświadczyłam. Oto mogłam popatrzyć jak dwója fryzjerów sadza moje dziecko na krzesełku i zabiera się za jego włosy. To byli profesjonaliści! Tygrys zachowywał się tak, jakby codziennie był tak obsługiwany! Chwycił książkę i spokojnie ją oglądał, a w tym czasie jej włosami zajmowali się styliści. Patrzyłam osłupiała! A domu, jak czeszę Tygryska to jest jeden jęk, marudzenie i czasami nieuczesany Tygrysek wychodzi do przedszkola, bo sobie nie da szczotki przyłożyć do włosów.
Nie wspomnę o pani nakładającej puder na buzię. A o pani, która sprawnie prasowała sukienkę… Łoł! Czułam się wyróżniona, oto moje porzucone dziecko przez mamę biologiczną dostępuje zaszczytu wystąpienia wśród wybrańców losu w takim fantastycznym przedsięwzięciu. Łezka kręciła i się w oku. Duma wyłaziła mi chyba uszami….
W pewnym momencie zamieszanie się skończyło, dziewczyna i dwóch chłopców stało na planie, gotowi na przygodę z prawdziwym, profesjonalnym fotografem. Rodziców poproszono o opuszczenie planu zdjęciowego. Nasza ciekawość była jednak ogromna! Bloo pozwoliła nam uchylić drzwi i przez szparkę mogliśmy od czasu do czasu podejrzeć nasze pociechy. Wiadomości a planu przynosił nam również mąż Bloo (chyba) i twierdził, że cała trójka się wspaniale bawi.
W pewnym momencie sesję przerwano. Zerknęłam do środka. Tygrysek w objęciach pani fotograf płakał…
- Co tym razem?? – Pomyślałam i podeszłam do córci.
- Madziu, co się stało???
- Mamo! Bo ja nie mam rodzeństwa! Mamo! Bo ja chcę rodzeństwo!
Uuuu…. Co może na to powiedzieć kobieta, która nie jest w stanie urodzić dzidziolka, kobieta, która zrobiła wszystko, aby dać Tygryskowi rodzeństwo. Jak wytłumaczyć dziecku, że to nie takie proste… Jak ukoić tę rozpacz…
Przeraziłam się, że to koniec zdjęć. Przytuliłam Tygryska… Dziecko płakało! Ale czasami takie pozwolenie wypłakać się w mankiet oczyszcza emocje, szloch powoli zamierał. Problem został, ale dziewczynka znowu stanęła na nogi i mogliśmy kontynuować sesję. Poprawiono fryzurę, makijaż i do dzieła.
Udało się! Teraz zjada mnie ciekawość jak wyszły te zdjęcia????
Po sesji pozbieraliśmy się, pożegnaliśmy Bocianowych znajomych i udaliśmy się do Łazienek na karmienie wiewiórek. Oczywiście z małymi przygodami podjechaliśmy w okolice Belwederu i jakimś cudem nam i Niacynii udało się zaparkować auta.
Tu dzieci zaczęły swoje brykanie! Łoł! Jakub i Tygrys od razu zaczęli biegać po parku! Nim się zorientowaliśmy wspinali się na płot… To innym razem chcieli zbiegać z górki na pazurki. Dawid stonowany, spokojny. A te dwa Broje nawet nie potrafiły nerwowo wytrzymać, aby wiewiórka do nich podeszła i wzięła z ręki orzeszka. Madzia i Jakub gonili po parku, nawet gonili wiewiórki, które chciały zakopać trzymanego orzecha.
Dzieci bawiły się wprost przecudownie! Szkoda, że Niacynia musiała wracać do domu. Chyba Tygrysek z rozpaczy nawet nie pożegnał się z chłopcami! Jeszcze chwilę po ich odejściu płakał, ale już miał nowy plan! Chciał popływać gondolą. Jakoś nie mieliśmy na to ochoty, ale Tygrysek zrobił kolejne przedstawienie. Na oczach gapiów objął mnie za nogi i płakał i wrzeszczał:
- Mamo! Nie rób mi tego! Błagam! Przyrzekam, że będę grzeczna i będę cicho jak makiem zasiał! Mamo! Błagam! Mamo…
Ileż może trwać takie widowisko??? Uległam. Tygrys w doskonałym humorze wrócił z przejażdżki.
Zadowoleni ruszyliśmy dalej, ale po kilku krokach Tygryskowi się wyrwało:
- Ale ja was oszukałam! Wcale nie będę cicho i nie będę grzeczna…
I Tygrys wrócił do brojenia! Wymusił swoim wdziękiem na starszej pani, aby ta przywołała pawia i Tygrysek karmił pawia liściami, które pani przyniosła. Na odchodnym dostał Tygrysek kwiatuszka, które pani robiła z jesiennych liści. Oczywiście orzechów dla wiewiórek miał pełne kieszenie. Jakoś ludzie czują się zobowiązani dawać Tygryskowi to czy tamto. W końcu wiewiórki jadły Tygryskowi orzeszki z ręki.
Na obiad udało nam się trafić do „blue kaktus”. Szalenie się z tego ucieszyłam. Jedzenie nam smakowało, obsługa była miła i wyrozumiała dla małego Szaleńca, który jakimś cudem zdobył balon do grania i poznawał nowe koleżanki i organizował zabawę i odbijanie balonika.
Późnym popołudniem wracaliśmy do auta. Tygrysek chciał nakarmić pawia. Wyczekał nerwowo aż ptak do dziecka podszedł, ale jak był blisko, rączka z orzeszkiem się zamknęła i oszukany ptak z niesmakiem się oddalił i nie było siły, aby podszedł do Madzi jeszcze raz.
I to była bardzo pouczająca przygoda. Tygrysek ją zapamięta, bo ja tłumaczyłam mu, że tak jak ten paw, nie dam się Madzi oszukiwać. W końcu zwierze nie może być mądrzejsze od rodziców. I z kolejnym wymuszaniem nie musieliśmy długo czekać.
Wieczór spędziliśmy na Starówce. Chłonęliśmy Warszawę ochoczo. Mocno się zmieniła na plus!  Pod Kolumną Zygmunta przyglądaliśmy się przedstawieniu a na Placu Zamkowym było sporo sprzedawców, którzy oferowali takie świecące zabaweczki, które się strzelało do góry. Oczywiście Tygrysek przygotował kolejne przedstawienie:
Objął mnie w pół, płakał i prosił:
- Mamo! Proszę! Nie rób mi tego! Błagam! Obiecuję, że będę już grzeczna, tylko kup mi taką zabaweczkę! Mamuniu! Błagam! Proszę!
- Madziu?? Pamiętasz pawia?? Ja jestem teraz taka mądra jak paw! Była łódka, zabawki nie będzie!  
I nie było! Ale Tygrys to Tygrys. Pobiegł do sprzedawców, zaprzyjaźnił się z nimi, postrzelał zabawką do góry i wrócił szczęśliwy ze świecącą piłeczką i ciasteczkiem w dłoni!
Uuuu….  Cały Tygrys, cały on…
Nasze zwiedzanie zakończyliśmy pod grobem Nieznanego Żołnierza. Tam niezmordowany Tygrys szalał na Placu Defilad. Rzucał piłeczkę, ta się świeciła a za nią pędził Tygrys. Obserwowali to dwaj Japończycy, któremu Tygrysek przypadł do gustu. Pokazywali mu kciuki do góry i się przyjaźnie uśmiechali, nawet zdjęli maski z twarzy aby coś do Tygryska zagadać. Ten tylko spojrzał na nich zawadiacko, rzucił piłeczkę daleko i nim błysnął flesz aparatu na planie Tygrysa nie było!
Późnym wieczorem dotarliśmy spokojnie do mieszkanka. Po całym wspaniałym dniu dziecko popiło sporo wody, tej bocianowej Muszynianki i padło! A my gapy, nie wysikaliśmy przed snem  Madziulki i w nocy przytrafiła nam się niespodzianka. Na szczęście nie cała zawartość pęcherza wylądowała na kanapie.
Uf…
Tak, więc 30 września 2012 roku w naszej rodzinie wspominać będziemy długo. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, dziękuję!



     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz